Ukoronowani

Wstaje kolejny dzień, kolejne statystyki, liczby, raporty. Nikt nie nadąża. System pada z dnia na dzień. Każdy to wie, ale udaje, że go to nie dotyczy. Udaje, że gdy jego to dosięgnie, system zadziała. Słońce pełne obaw wystawia się na publiczny lincz. Wie, że wraz ze swoim pojawianiem się, przynosi kolejne godziny krzyku, bólu, prawdy. Z dachu najwyższego budynku widać, jak z każdym kolejnym dniem, fala pandemii wkracza na nowe rejony. Widać jak karetki co raz to bardziej zagłębiają się w miasto, są coraz bliżej. Najgłośniejszy dźwięk to właśnie wycie syren. Kiedy przejeżdżają przez kolejne ulice, a ratownicy modlą się w duchu, aby tym razem przyjęli ich pacjenta. „ Nie odsyłajcie. Nie odsyłajcie” – cicha melodia wydobywa się z ich ust. Ale znowu ten sam scenariusz, a może i gorszy, bo nawet nie ma pozwolenia na wjechanie na podjazd. Od razu opuszczone rogatki. Wyraźny sygnał, ze trzeba zawrócić. Ale gdzie?…zaraz skończą się możliwości. Już się skończyły. Ale spokojny głos rządu, mówiący, że wszystko pod kontrolą, zagłusza krzyki personelu medycznego, ratowników medycznych, pielęgniarek…każdego kto stoi najbliżej wroga i stara się nie oddać mu kolejnej duszy.

Świat mimo chaosu, stanął w miejscu. Na ulicach brak ludzi, a ci co wyszli są jak samobójcy, kamikadze. Maski na twarzach, jak u najgorszych zbrodniarzy. Jak cenzura w telewizji, by społeczeństwo nie musiało oglądać twarzy oprawców.

Siedzę na dachu budynku i patrzę jak na moich oczach, wszystko znika. Dane statystyczne ukazują poziom codziennej tragedii. Liczby z dnia na dzień ewoluują i napawają strachem. Czuję ból w klatce piersiowej. Ale to nie to. To panika. Mózg głupieje i uznaje, że tak powinien się zachowywać. Dostosowuje się do realiów. Czytam kolejnego mema, który ma załagodzić i ukazać mniej straszną prawdę. Ale oczami wyobraźni widzę jego twórcę. Oczy wielkie od strachu, trzęsące się palce nad klawiaturą, stukające o siebie zęby. Jak w febrze. Raz gorąco, raz zimno. Biorę głęboki wdech, aby upewnić się, że jeszcze mogę. Udaje się, ale panika podsuwa uczucie kłucia. Wiem, że to złudne. Jestem obywatelem podporządkowanym pod reżim. Boję się. Nie będę ukrywać, że jest inaczej. Chcę przeżyć. To się teraz liczy. Wiem, że kiedyś to się skończy, a każdy wschód słońca, przypomina mi, że jestem coraz bliżej. Nie mogę się poddać. Nie teraz. Wiele miesięcy strachu i paniki. Wyrzeczeń i udanych prób uniknięcia bliskiego spotkania z wrogiem. Mówią, że każdy musi to przejść. Jakaś cząstka mnie się z tym zgadza, ale mimo to nie chce się poddać. Nie wyjdę na ostrzał i poczekam co będzie. Próbuje pojąc rozumowanie tych co nic sobie z tego nie robią. Wielu takich poniosło klęskę. A mimo to nadal są tacy, którzy oślepli i nie chcą przejrzeć. Przez głowę co jakiś czas przebiega mi myśl aby stad uciec. Ale gdzie…TO jest wszędzie. Mam wrażenie że w ludzkiej postaci stoi za mną i czeka aż stracę czujność i będzie mogło zaatakować. Patrzę wiec nadal przed siebie, bojąc się ujrzeć jego twarz. Wyobrażam TO sobie jako młodego chłopca. Wyglądającego niewinnie. Jak aniołek. On chce się tylko bawić…a że przy okazji wymorduje połowę ludzkości…pech.

Myślę co będzie jeśli mnie to dosięgnie. Jakie mam szanse. Nie przyjmuje pozytywnych myśli. W ostatnim czasie raczej próbuję oswoić myśli o śmierci i nie bać się jej za bardzo. Przecież gdy ona przychodzi, nas już nie ma. Boje się bólu, walki o każdy oddech, bycia na granicy świadomości i czekania aż mały aniołek przyjdzie mnie zabrać. W tej chwili nikt już by nie pomógł. Nie ma ludzi. Nie ma ratunku. W gazetach nagłówki „Jak będziemy umierać”. Czyli nadzieja też już odchodzi do lamusa. Nie ma nic gorszego niż czekanie. Niewidzialny wróg to przekleństwo. Uznaje się, że gdy ktoś nie chce się ujawnić to jest tchórzem. Nie w tym wypadku. To nie tchórz, ale dobrze zorganizowany twór, logicznie oceniający szanse i kładący się cieniem w najmniej spodziewanym miejscu. Rozsyła swoją armie na cały świat w zaledwie kilka godzin. Ma już pod kontrola cały świat. Nie ma gdzie uciec. Trzeba walczyć. Ale jak? Wojsko w kitlach ze stetoskopem na szyi – który bardziej zaczyna przypominać sznur do zakończenia życia – nie daje już rady. Ale ludzie wymagają ochrony. Każą bronić i ratować swoje nędzne życia, które tak łatwo wystawiają na nierówna walkę. Wielu się udało wyrwać z objęć Ukorowanego. Ale to nie znaczy, że nadal tak będzie. Gdy system upadnie…

Słońce już wisi nad miastem. Stara się nie rzucać w oczy, aby nie zostać posadzonym o kolejne tragedie. Równie dobrze mogłoby nas wszystkich spalić i zostać uznanym za największego zabójcę ale i bohatera dla tych którzy nie mają już siły, ani wiary. Szybki koniec. Wszystko od nowa. Zaczyna się kolejny wyścig z czasem i brakiem miejsc. Karetki jak oszołomione mrówki, szukają schronienia. Ale wszędzie ślepy zaułek. Nie ma dokąd jechać. To się wkrótce skończy. Nie będę wyjeżdżać. Nie będzie sensu. Zostanie nam mleko, miód, czosnek i modlitwa dla wierzących. Do tego Gripex, termofor i dużo płynów. I myślę że tak bym chciała walczyć. W domu. Chociaż egoistycznie. Bo rodzina najważniejsza. Nie chcż jej poświęcać. Chociaż w domu najlepiej się choruje. I umiera.

Ludzie zaczynają spiskować, doszukiwać się błędów i oszustw systemu. Statystyka to dla nich za mało. Ze słów rządu wyłapują i tworzą wygodne dla nich teorie. Tego się już nie powstrzyma. Artykuły zalewają nas przypuszczeniami, domysłami, nowymi sposobami na oszukanie Ukorowanego. Jestem w grupie ryzyka. Dlatego siedzę tu gdzie siedzę i patrzę z daleka. Nie muszę być w centrum, ani nawet blisko, aby widzieć co się dzieje i jaka będzie przyszłość. Przestalam liczyć dni, które jestem już w izolacji. Jakiś czas temu jeszcze wierzyłam, że mogę iść na miasto. Teraz? Moje miasto zamyka się w moim pokoju. Laptop to okno na świat. Dochodzę do wniosku, że twórcy filmów apokaliptycznych nie mieli pojęcia co to znaczy prawdziwa zagłada i nieunikniony koniec. Zawalający się budynek można opuścić. Przed pożarem jakoś uciec. Tsunami przeczekać w schronie. Ale niewidocznego zła nie da się tak łatwo ominąć. Jest jak dobrze wyszkolony szpieg. Żołnierz, który z zajęć kamuflażu dostał dyplom. Czujesz jego wzrok na sobie, ale nie jesteś  wstanie dostrzec. Dopiero gdy cię dopadnie i poczujesz jak zwala cię z nóg, jak penetruje twoje ciało i umysł. Wtedy będziesz mieć pewność, że jednak istnieje.

Zastanawiam się jaką mogę mieć pewność, że to tylko mój umysł, że ataki paniki powodują niedogodności i objawy. Nie mogę. Może właśnie walczę. A może zostały mi już policzone dni. Dowiem się na końcu. Zdaję sobie sprawę, że choroba jest w dużej części w mojej głowie. Że od mojego nastawienia zależy bardzo wiele. Nie mam zamiaru się poddać, jeśli nadejdzie nieuniknione. Ale mimo wszystko, moje kalkulacje dają wynik, że ode mnie mało zależy.    

Mija dzień. Przeplatany liczbami, wynikami, danymi. Jest późny wieczór. Noc kładzie niemy zakaz mówienia o tym co złe. Robi się dziwnie cicho. Chociaż wiem, że wojna trwa nadal. Ludzie którzy przetrwali kolejny dzień, chowają się do swoich azylów. Ci, którym się nie udało, są wożeni z miejsca na miejsce, albo siedzą na korytarzach szpitali z mniejszym już brakiem zaufania, mniejsza pewnością, że wszystko skończy się dobrze. Karetki jakby zwolniły, mimo że na liczniku nadal prędkość dozwolona tylko dla nich. Kiedy się wsłuchuję, słyszę tylko odgłos kół sunących po asfalcie. Widzę w oddali niebieską łunę „kogutów”, ale są bezdźwięczne. Nie dlatego, że wyłączone. Są włączone non stop. Ale w świecie realności, ich dźwięk nie ma najmniejszego sensu. Nic nie zmienia. Ich przywileje zanikają. Są porównywalne z każdym innym pojazdem na drodze.

Wieczór daje dziwny spokój. Jest jak meta po długim biegu. Ale gdyby spojrzeć za siebie…wielu nie ukończyło maratonu. Leżą na trasie, ale nikt ich nie podniesie. Chociaż ci co dziś dobiegli do mety, boją się tych, którym się to nie udało…jutro postąpią identycznie. Wyjdą jak wampiry w światło dnia aby dać się spalić żywcem. Będą obwiniać cały świat za swój ból i niemoc. Nie zauważą swoich błędów. Nie dopuszczą myśli, że sami są winni. Młodzi naiwni. Starzy głupi. Tworzą nas te same atomy. Ale niektórzy nie chcą dać się tak łatwo zabić.

Myślami wracam, wstecz. Zaczęło się daleko od nas. Ale było pewne, że nadejdzie. Szło jak lawina, tsunami. Rozglądało się, czy aby nikogo nie pominęło. Niestety nie. Czy była szansa by to powstrzymać? Próbowano. Myślę że nieudolnie. Ale kto wiedział wtedy z czym mamy do czynienia?

Teraz nie wiemy. Co chwile Ukoronowany ukazuje nam jak bardzo może nas zniszczyć, upodlić i sprowadzić na ziemie. A nawet pod nią. Czy to jakaś kara? Test? Są wygrani? Jakie są reguły? Nikt nie zna odpowiedzi, ale każdy prześciga się aby uwodnić, że to właśnie my, a nie oni mamy racje, lekarstwo, odpowiedź. Społeczeństwo zaczyna się dzielić. Wznosić mury i granice. Ukazuje się obraz, że takie chwile jak te, nie są w stanie zbratać narodów. Jest nas tak wielu. Wróg jest jeden. Ale przez zaślepienie, próby udowodnienia czegoś, pozwalamy sobie na zajęcie naszych terytoriów, organizmów, umysłów. Walczymy sami ze sobą. Walczymy z systemem. Uważamy, że chcą nas ubezwłasnowolnić. Nikt nie jest idealny. Rządy nie wiedza jak walczyć. Ale to na nas spoczywa odpowiedzialność. To nam powinno zależeć, aby przeżyło nas jak najwięcej. A my jesteśmy w stanie sponiewierać bratnią duszę, za nieudolny system. Za własne przekonania, niepotwierdzone niczym.

Czas mijał. A ciągła informacja, była ta dobra. U nas nie ma. Cisza. Spokój. Wszyscy zdrowi. Nie robiliśmy nic. Byliśmy przygotowani. Wszystkich i wszystkiego mieliśmy pod dostatkiem. Teraz? Zaczyna brakować już nawet wiary i nadziei, że będzie dobrze, że jakoś się z tego dźwigniemy. Patrzenie na błagalne filmy, wpisy i prośby przestaje robić wrażenie.

Kolejny dzień. Szukam w spisie szczęśliwych liczby tej, która ukazała się dzisiaj. Nie ma. Chociaż jej widok i wielkość onieśmiela i powoduje dreszcz sprzecznych emocji. Jaka jest granica, kiedy więcej zer oznacza negatyw? Osiągnęliśmy pewien pułap, który nie powinien zostać przekroczony. Ludzie gubią się w zeznaniach. Zrzucają winę. Oddalają ją od siebie. Jak zbrodniarze po spowiedzi. Czyści tylko z zewnątrz. Odchodzą od konfesjonału z zakłamaną wiarą, że zostało im wybaczone. Lecz tym, którzy nie wierzą, że to wszystko to realny byt…nie dane jest błogosławieństwo.

Noce nie dają ukojenia. Realność tragedii wszczepia się w umysł i sny. Sugeruje kolejny scenariusz. Jak gdyby życie, nie miało wystarczającej wyobraźni. Sens słów, że tylko wyobraźnia jest ograniczeniem, przybiera na sile i zaczyna przerażać. Społeczeństwo potrzebuje wyhamowania jak łaski. Nasze granice zalewa czerwony rygor. Klatka się zamyka. Skrzydła zostają podcięte. Nie ma drogi ucieczki. Widmo nieuniknionego stoi w rogu i przygląda się jak panika, a zarazem brak rozsądku wypełnia poszczególne zakamarki. Pochyla się i wnikliwym wzrokiem bada każdego z nas. Doszukuje się słabych ogniw. Umysłów. Ciał. Jesteśmy na widoku. Sami do tego doprowadziliśmy. Podaliśmy się na tacy Ukorowanemu. Korzysta z okazji. Byłby głupcem gdyby tego nie zrobił. Bawi się z nami. Daje nadzieję, podsuwa błędne dane do statystyk. A potem wszystko to niweczy, aby poczuć nad nami przewagę. Nie ma jednego toru. Nie ma konkretnego przypadku. Jest chaos.   

Przesuwamy granicę. Jakby nic nie ważyły. Ale ważą. Ważą się ludzkie życia. Zera się zwielokrotniają. Ale to już nie robi wrażenia. Pojedyncze osobniki, nie mają szans sforsować pędzącej otchłani. Ale tłum także nie ma siły przebicia. Tragedia zalewa tragedie. Nic już nie jest takie jak powinno. Mimo czasu pędzącego naprzód, my się cofamy. Wajcha zatrzymująca pędzące nieszczęścia, zaklinowała się. Żaden potok gorliwie ułożonych słów, układających się w przemówienia władzy, nie są w stanie uciszyć głosu protestujących, sygnału karetek.

Patrzenie za okna, nie napawa optymizmem. Kiedyś niewinnie przejeżdżające ambulanse, dziś są jak karawany. Masz nadzieję, że nigdy nie znajdziesz się wewnątrz.

Ten moment po przebudzeniu. Te kilka chwil. Mózg jeszcze nie rejestruje rzeczywistości, lecz uśpiony, daje poczucie bezpieczeństwa i normalności. Po chwili jednak sam siebie przestaje oszukiwać i wyłącza system ochronny dla siebie i ciała. Nie pozwala sobie na wyimaginowane realia. Jest zbyt niebezpiecznie, zbyt okrutnie. Zaczyna się kolejny dzień walki o przetrwanie. Musisz żyć. Nie możesz pozwolić sobie na upadek. Ale nie możesz się ukrywać bez przerwy. Nie jesteś przestępcą. Chociaż zamykające się strefy wokół Ciebie, stwarzają wrażenie, że zostałeś zakwalifikowany do grupy najgorszych złoczyńców. Mimo, że to właśnie Ty jesteś obywatelem pozwalającym założyć sobie kajdany, dla dobra ogółu.

Nie widzę sensu współczucia tym którzy sobie i nam zgotowali ten los. Głupi wybór doprowadza do szaleństwa. Czy to się da kiedyś odkręcić? Czy przyjdzie nam żyć w takim miejscu? Nie mamy wyboru, mamy nakaz.